13 kwietnia 2007, 00:54
Żyję od rana do wieczora, a wieczorem kładę się z obawą o sen i o to by sie nie obudzić w środku nocy z wewnętrznym lękiem. Właściwie nie żyję, a tylko egzystuję lub też wegetuję. Mam zmienione leki, mam nadzieję, że to coś da. Zawisłam i nic nie potrafie planować. Zmuszam się do wyjścia z domu. Świat dzieli się na ten mój, kręcący się wokół mojego stanu psychicznego i fizycznego oraz ten zewnętrzny od którego odziela mnie ściana lęku, nerwów, smutku. W sobotę jadę na ślub, zresztą jakoś ciągle na jakieś rodzinne wyjścia jestem wyciagana, robie wtedy dobrą minę do złej gry, ale nie do końca mi się to udaje. Potem są pytania na które nie chcę odpowiadać. Odezwał się znajomy z Belgii, chce koniecznie się spotkać i jak to okreslił pomóc mi w znalezieniu sensu życia. Nie ma mowy, najpierw się doprowadzę do stanu używalności (jeśli się da) a póżniej będę sie spotykać z ludźmi, którym nie do końca chce mówić o wszystkich swoich problemach i samopoczuciu. Otaczam się niewielką grupką osób, którym smecę do woli i juz nikogo więcej do tego grona nie chcę dopuszczać. Cieszę się, że ich mam, to na chwilę pozwala poczuć się lepiej. Reszta świata bedzie musiała na mnie poczekać... ;) Oby się udało...